II miejsce w kategorii szkół gimnazjalnych
Piękny lipcowy poranek. Stoję na lotnisku w Warszawie. Za chwilę wylatuję z babcią do Nowego Jorku. Oczyma wyobraźni już widzę siebie spacerującą po Manhattanie. Po kilkunastu godzinach wędruję po tej części Big Apple już na jawie. Kogo my tu mamy?! Amerykanie, to oczywiste, ale też Japończycy, Pakistańczycy, Włosi, Egipcjanie (lista ciągnie się jeszcze przez kilka linijek) i … Polacy. Zobaczyłam bowiem kilku rodaków w koszulkach z Białym Orłem i głośno mówiących „po naszemu”.
Teraz wizyta u bliskiej rodziny. Najpierw powitania, prezenty, opowiadania o tym, „co tam u Was słychać?”. A później normalne amerykańskie życie, np. wyprawa do sklepu po żywność. Kierunek – New Jersey. Gdy dojeżdżamy, nie wierzę własnym oczom: jesteśmy w sklepie z polską żywnością i prasą. Nie po to przecież przyjeżdżałam do Ameryki, by jeść to co mam na co dzień! Chciałam tych big, bigger i the bigest burgerów! (pamiętam, że w jednym z filmów o Kargulach i Pawlakach pada kwestia: „U nas w Stanach wszystko jest największe”). Jednak zdaniem wujostwa polskie jedzenie jest najlepsze, więc czekają mnie: pierogi, bigosy i ptasie mleczko.
To ptasie mleczko nieco się rozpływa (nie zawsze w ustach, ale też w dłoniach), bo panują tu straszne upały. Jeździmy zatem opalać się na plażę nad oceanem. Błękitna woda, w oddali widać most brooklyński – naprawdę cudowne widoki! Ale ja słyszę od cioci, że nie ma to jak nad polskim morzem! A wujek, stojąc po pas w „zupie”, wciąż powtarzał: „Bo wiesz, Ala, Bałtyk to Bałtyk!” (później sprawdziłam – temperatura wody w naszym morzu wynosiła – w lipcu – całe 18ºC).
W niedzielę wyprawa do kościoła i na uroczysty obiad. Trudno uwierzyć: kościół polski, ksiądz – Polak, a posiłek w (tak, tak, zgadliście) „Karczmie Polskiej”. Na szczęście, udało mi się zamówić niecodzienne u nas owoce morza. Babcia i wujostwo jedli schabowego z kapustą. Widziałam, że smakowało im bardzo, a ja… męczyłam się z ostrygami. To nie była ostatnia udręka, bo babcia ciągle przypominała mi, że powinnam grać na flecie, aby nie wyjść z wprawy. Moja gra nie wzbudzała w słuchaczach większych emocji do czasu, gdy wyjęłam nuty „Halki” Stanisława Moniuszki. Ciocia z wujkiem kilka razy kazali mi bisować. Wieczorem odwiedzili nas kuzyni. Słuchaliśmy muzyki i oglądaliśmy programy telewizyjne. Bardzo podobał mi się „America’s Got Talent”. Dość szybko jednak do pilota dorwała się „starszyzna rodu” i musieliśmy wspólnie oglądać programy w TVP Polonia („Czterej pancerni i pies” ciągle żywi!).
W dniu, kiedy temperatura była kilka stopni niższa, pojechaliśmy do Ground Zero, czyli miejsca, w którym stały wieże World Trade Center. Największe emocje u cioci, wujka i babci wzbudziła katedra, gdzie w bocznej nawie znajduje się Kaplica Matki Boskiej Częstochowskiej. Spotkaliśmy tam nie tylko Czarną Madonnę, ale też bardzo wielu Polaków. Następny punkt naszej wyprawy to biblioteka, gdzie wypożyczamy „coś do poczytania”. Oczywiście, ciocia wynosi stos książek, a wśród nich utwory: Konopnickiej, Sienkiewicza, Grocholi, Kalicińskiej. Poznajecie klucz doboru? Jeśli tak, nie przyznawajcie sobie wielkiej nagrody za przenikliwość, bo zadanie nie było trudne. Ja też już się nie dziwiłam. I przypomniałam sobie jeden z reportaży Ryszarda Kapuścińskiego, w którym wielki podróżnik pisał, że często w zapadłej dziurze w krajach Azji, Afryki czy Ameryki widział Polaków tęskniących do kraju lat młodości. Ja takich spotykałam w Nowym Jorku.
Przed naszym wyjazdem rodzina zorganizowała wieczór pożegnalny. Przyszli znajomi z kraju (wiecie – którego?!). Cały czas wspominają i opowiadają o ojczyźnie. Jeszcze na lotnisku JFK brzmiały mi w uszach słowa:
Najpiękniejsze / Są polskie kwiaty / Stokrotki, fiołki / Kaczeńce i maki /
Pod polskim niebem / W szczerym polu wyrosły / Ojczyste kwiaty / W ich urodzie, zapachu /
Jest Polska.
I wiecie co? Choć trochę byłam zła, że Ameryka okazała się nie amerykańska a polska, to gdy wylądowałam w Warszawie i zobaczyłam reklamowy plakat z bocianem, ucieszyłam się. A gdy po włączeniu telewizora natrafiłam na ten sam odcinek „Czterech pancernych”, powiedziałam sobie: „Co tam palmy, liczą się tylko wierzby! Tyle że, aby się o tym przekonać, trzeba lecieć za Wielką Wodę”